sobota, 14 grudnia 2013

Ciąg dalszy o tym, czy można wywieść "powinien" z "jest", czyli dlaczego logika nie jest teodyceą i nie polega na absolutyzacji status quo?

      W poprzednim wpisie wspominałam o popularnym, nawiązującym zwłaszcza do filozofii utylitarystycznej błędzie polegającym na tym, iż argumenty na rzecz tego, że coś powinno być takie a nie inne lub że w określonej sytuacji należy postąpić w jakiś sposób czerpiemy z tak zwanego status quo, automatycznie zakładając, iż skoro coś jest jakieś, wynika z tego, że takie właśnie musi być. Elementy takiego myślenia można znaleźć na przykład w nie zawsze uświadamianym, lecz niezwykle rozpowszechnionym, stereotypowym przekonaniu, że ludzie, którym się wiedzie i którzy mają w życiu tzw. szczęście muszą być w jakiś sposób lepsi od tych, którym się, jak to się mówi, nie udało. Jak łatwo wykazać, jest to wniosek logicznie rzecz biorąc jedynie połowicznie słuszny, ponieważ jakkolwiek czasami faktycznie bywa tak, że czyjś sukces lub powodzenie stanowi konsekwencję jego czy jej wysiłków i pracy, co najmniej równie często spotykamy się z sytuacjami dokładnie odwrotnymi, w których włożony wysiłek i najszczersze chęci z uwagi na rozmaite bliżej nieokreślone czynniki losowe, pogodowe czy w jakikolwiek inny sposób niezależne od woli jednostki prowadzą do dokładnie odwrotnego skutku i jest tak pomimo tego, iż stopień zaangażowania w jednym i w drugim przypadku był taki sam lub - co, choć to paskudna niesprawiedliwość, też się niestety zdarza - w tym drugim przypadku był nawet większy. 
      Człowiek wierzący jest w tym momencie w nieco lepszej sytuacji niż agnostyk lub ateista, ponieważ pozostaje mu zawsze jeszcze wiara w to, że takie nieuregulowane tutaj rachunki zostaną kiedyś wyrównane w innym, lepszym świecie, gdzie zapanuje idealna sprawiedliwość i gdzie konsekwencje naszych czynów oraz wyborów nabiorą naprawdę logicznego charakteru, bo karani będą wyłącznie źli, a nagradzani także wyłącznie ci, którzy na to zasługują. Nie zmienia to jednak faktu, iż rzeczywistość doczesna, empiryczna, czyli ta, co do istnienia której nie ma kontrowersji pomiędzy wyznawcami różnych religii, agnostykami oraz ateistami w niewielkim zaledwie stopniu lub zgoła wcale nie przypomina idealnie sprawiedliwego państwa Platona i że w związku z tym żyjąc w niej musimy oswoić się z mniejszymi czy większymi nielogicznościami i nieraz zupełnym brakiem związku między naszymi dążeniami, czynami i wolą a tym, co z tego ostatecznie wynika. 
      Z tym samym utylitarystycznym poglądem, tylko w nieco zmienionej postaci mamy do czynienia tam, gdzie ktoś patrząc na jakiś faktyczny stan rzeczy - na przykład taki, że w danym społeczeństwie jednostki nie mają równych praw i że, jak miało to miejsce w starożytnej Grecji, istnieją ludzie wolni oraz niewolnicy - stwierdza, że skoro tak jest, widocznie taka jest natura rzeczy i na podstawie empirycznego status quo wnosi o istnieniu metafizycznej, moralnej, normatywnej zasady, jaka je sankcjonuje i legitymizuje. Co ciekawe, ten sposób myślenia nie był wcale obcy nawet najwybitniejszym skądinąd filozofom - na przykład Arystoteles tak właśnie odnosił się do kwestii niewolnictwa, będąc głęboko i autentycznie przekonanym, iż niewolnicy nie są ludźmi, tylko mówiącymi narzędziami. Oczywiście wniosek taki nie ma nic wspólnego z logiką, ponieważ z czysto logicznego punktu widzenia jakiś empiryczny stan faktyczny potwierdza co najwyżej sam siebie oraz, ewentualnie, dogmatyczne założenia tego, kto przyczynił się do jego powstania i tak na dobrą sprawę nic poza tym. Nie mamy bowiem żadnego dobrego powodu, aby uważać, że skoro czegoś nie ma hic et nunc lub też tu i teraz coś jest jakieś tam, także gdzie indziej i na przykład w przyszłości rzeczy tej nie będzie lub będzie ona taka jak to, co dobrze znamy albo też że w innych okolicznościach, przy bardziej sprzyjających wiatrach i w rzeczywistości rządzonej przez ludzi o bardziej otwartych umysłach i rozleglejszych horyzontach intelektualnych nie mogłaby ona być inna. 
      Reasumując, skoro świat takim jakim jest ma mnóstwo mankamentów i nie wydaje nam się - często najzupełniej słusznie - szczególnie sprawiedliwy, logicznie rzecz biorąc nie jest uzasadnione szukanie dla owej niesprawiedliwości jakiegoś dogmatycznego uzasadnienia czy zgoła rozgrzeszenia. Tak postępując zamykamy sobie bowiem na własne życzenie drogę do tego, aby był on inny, lepszy i bardziej zbieżny z tym, czego być może oczekiwalibyśmy. Myślenie takie to szczerze mówiąc doskonały sposób na to, aby trwale zablokować naszą zdolność i motywację do działania, tworzenia, zmieniania rzeczywistości, a nawet - czego dowodzi przykład z Arystotelesem - odróżniania dobra od zła. Słowem, jest ono w najbardziej dosłownym znaczeniu tego słowa pułapką, a skoro tak, jako myślące istoty, które widzą jego konsekwencje i którym nie jest obojętne, w jakim świecie żyją powinniśmy zrobić wszystko co w naszej mocy, aby nie dać się w nią złapać. 

czwartek, 28 listopada 2013

Ciąg dalszy rozważań o błędach myślowych - czy można wywieść "powinien" z "jest"?

      W jednym z poprzednich postów pisałam o popularnym błędzie myślowym polegającym na mieszaniu ze sobą sądów o faktach i sądów wartościujących, będących odzwierciedleniem nie tyle rzeczywistości jako takiej, ile raczej naszych prywatnych przekonań, uprzedzeń i przesądów. Jeżeli bardzo czegoś chcemy, żywimy wobec jakiejś osoby silne pozytywne albo negatywne uczucia czy w jakikolwiek inny sposób jesteśmy emocjonalnie zaangażowani w to, o czym mówimy lub co oceniamy, może to skutkować tym, że będziemy widzieć i słyszeć nie to, co faktycznie gdzieś jest - dajmy na to - napisane lub powiedziane, ale to, co życzylibyśmy sobie zobaczyć i usłyszeć. Nasze osobiste zaangażowanie w problem będzie powodować, że w zgoła niewinnych wydarzeniach takich jak na przykład to, że ktoś wyraża na jakąś sprawę pogląd odmienny od naszego (jest to zwłaszcza dobrze widoczne w sporach dotyczących polityki, choć tak naprawdę żadna dziedzina rzeczywistości nie jest całkowicie wyjęta spod działania tej zasady) będziemy od razu dopatrywać się tego, że adwersarz jest głupi, zły, niemoralny czy pod jakimkolwiek innym względem zasługuje na ogólne potępienie. 
        Elementy takiego myślenia można znaleźć chociażby w popularnym przesądzie, jaki każe nam  - pozornie racjonalnym jednostkom żyjącym w epoce odkryć naukowych i lotów w kosmos - dopatrywać się automatycznie licznych zalet i przewag moralnych u tzw. ludzi sukcesu czy na przykład osób ładnych (błąd znany lepiej jako efekt aureoli), a odsądzać od czci i wiary i mieć za głupca jakiegoś nieszczęśnika, któremu gdzieś tam powinęła się noga, bo znalazł się przypadkiem w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze czy po prostu zwyczajnie miał pecha, spotykając na swojej drodze naprawdę głupich i złych ludzi. Jak się wydaje, źródła takiego sposobu postrzegania świata mają związek z filozofią utylitarystyczną, zakładającą, że dobro sprowadza się do tego, co pożyteczne i że w związku z tym o tym, co lepsze czy słuszne w sensie moralnym zawsze rozstrzygają racje o charakterze pragmatycznym i materialnym. 
      Jak łatwo zauważyć, ten w najwyższym stopniu upraszczający wniosek przekona tylko kogoś, kto podziela jego przesłanki. Ponadto, jak dowiódł swego czasu G. E. Moore, u jego podstaw leży rodzaj petitio principilogiczne błędne koło, czyli błąd polegający na tym, iż bierze się za przesłankę dowodu coś, co dopiero ma być dowiedzione - jeśli bowiem to, co dobre redukuje się tutaj do empirii, czyli do jakiegoś stanu faktycznego, nie mamy tak naprawdę żadnego kryterium, które pozwoliłoby nam odróżnić to, co jest od tego, co być powinno, faktyczny punkt wyjścia od tego, co mielibyśmy osiągnąć i jedyne co nam pozostaje to kwietystyczna afirmacja rzeczywistości, jaka niejako ex definitione i automatycznie zawsze stanowi potwierdzenie przyjętej tezy. Słowem, jest to po prostu rodzaj minimalizmu nie tylko etycznego, ale również poznawczego, który zamyka nasz horyzont w ciasnym kręgu tego, co dobrze znane i całkowicie skutecznie blokuje jakąkolwiek twórczość czy wynalazczość, jaka przecież polega właśnie także na tym, iż podejmujemy ryzyko ucieczki od tego, co dla większości niekwestionowalne, niekiedy również porażki po to, aby osiągnąć dalekosiężne cele, które ze względu na swój zasadniczo przyszłościowy charakter mogą nie być tak dobrze dostrzegalne i zrozumiałe tu i teraz, z czego nie wynika wcale, iż nie są warte realizacji. 
      Błąd ten właśnie ze względu na to, iż zahacza nie tylko o samą logikę, ale również o kwestie sensu stricto filozoficzne oraz etyczne bardzo dobrze pokazuje, jak wielkie znaczenie ma logiczne myślenie dla tego, kim jesteśmy, kim możemy się stać i dla naszego stosunku do świata w ogóle. Dlatego też w następnych wpisach powrócę do tego zagadnienia i różnych aspektów mieszania ze sobą tego, co faktyczne i tego, co dobre. 

środa, 13 listopada 2013

Błędy w rozumowaniu - o wartości prawdy w logice i w filozofii

      W poprzednim poście była mowa o błędach będących wynikiem tak zwanego myślenia życzeniowego oraz o autosugestii, która stanowi szczególną postać tego ostatniego i która w skrajnych przypadkach może prowadzić do efektu tak zwanej samospełniającej się przepowiedni. Jeśli bardzo czegoś chcemy, jesteśmy pod wpływem silnych emocji, jakie nie pozwalają nam jasno myśleć i obiektywnie oceniać sytuacji, bardzo lubimy albo, przeciwnie, nienawidzimy osoby, o której mamy wydawać sądy lub w jakikolwiek inny sposób jesteśmy uczuciowo albo wolicjonalnie zaangażowani w wydarzenia jest zupełnie prawdopodobne, iż racjonalne argumenty jednoznacznie pokazujące, że mylimy się w ocenie, a nawet naoczne udowodnienie, że jest inaczej niż zakładamy wcale nie spowoduje tego, iż przestaniemy wierzyć w prawdziwość naszych wniosków. W takim przypadku jak powyższy widzimy bowiem i słyszymy nie to, co faktycznie nastąpiło i co zostało powiedziane, lecz to, co chcemy zobaczyć i usłyszeć, więc także wnioski, jakie wyciągamy nie będą się odnosiły do tego, co rzeczywiście zaszło, ale do tego, co nasza wyobraźnia czy wola podstawia w to miejsce. 
      Jakkolwiek w ten sposób niewątpliwie tworzymy sobie fałszywy i wypaczony obraz rzeczywistości, nie robimy tego we właściwym tego słowa sensie intencjonalnie. Przeciwnie, możemy być nawet szczerze przekonani, że fakty są dokładnie takie, jak sobie wyobrażamy i szczerze zdumieni, kiedy okaże się ostatecznie, że jest na przykład jakoś inaczej. Z nieco innym problemem mamy do czynienia wtedy, kiedy wiedząc o tym, że ludzie lubią, gdy mówimy im właśnie to, co chcą usłyszeć i w ogóle mają skłonność do szukania łatwych rozwiązań i upraszczających odpowiedzi na zwłaszcza trudne pytania staramy się za wszelką cenę dać im to, czego oczekują nawet wtedy, kiedy zdajemy sobie doskonale sprawę z tego, iż w ten sposób stawiamy rzeczywistość dosłownie na głowie. 
      Reasumując, każde poprawne, sensowne rozumowanie musi zakładać jakiś przynajmniej elementarny szacunek dla rzeczywistości, w przeciwnym razie jest ono wyłącznie czystą erystyką. Analogicznie w prowadzonym sporze chodzi o ustalenie racji, nie o samo spieranie się jako takie. Zarówno w logice, jak też w samej filozofii chodzi bowiem właśnie o prawdę i to ona jest też ostateczną instancją rozstrzygającą o tym, czy nasze wnioski są, czy nie są słuszne. Począwszy od Sokratesa, który jako pierwszy tak dobitnie wyeksplikował ten pogląd jest to jeden z najbardziej podstawowych filozoficznych aksjomatów, bez którego w ogóle nie można mówić o tym, iż rozważania mają charakter racjonalny. Dlatego miłośnikom filozofii oraz tym, którzy są na tyle krytyczni, że nie zadowolą ich takie łatwe, uproszczone odpowiedzi i pomimo wszelkich przeszkód, jakie mogą napotkać na swojej drodze podejmują trud racjonalnego myślenia dedykuję dzisiaj następujące słowa D. Q. McInerny`ego, autora doskonałej książki poświęconej sztuce logicznego myślenia, którą szczerze polecam wszystkim czytelnikom tego bloga: "Nie mów słuchaczom tego, co chcą usłyszeć. Mów im to, co jest prawdą. Nie mów, że coś jest pewne, jeśli nie jest. Jeżeli rzeczywistość jest czarna, nazwij ją czarną. Jeżeli rzeczywistość jest biała, nazwij ją białą. Jeżeli rzeczywistość jest szara, nazwij ją szarą. Słuchacze może nie od razu docenią twoją szczerość, ale należy mieć nadzieję, że w końcu przekonają się, iż tylko prawda się liczy." (cytuję za: D. Q. McInerny, Nauka logicznego myślenia, przełożyła Ewa Czerwińska, Klub dla Ciebie, Warszawa 2005, s. 139) 

niedziela, 27 października 2013

Dalsze rozważania o błędach myślowych - myślenie życzeniowe i autosugestia

      W poprzednim poście pisałam o tak zwanym błędzie inspektora Lestrade. Polega on na tym, iż pochopnie i przedwcześnie przyjmujemy jakieś założenie dotyczące danej osoby albo sprawy, a następnie dopasowujemy do niego na siłę różne fakty, nawet jeśli logicznie rzecz biorąc jedno do drugiego ma się tak, jak przysłowiowy piernik do wiatraka. Źle i życzeniowo interpretując sobie jakieś okoliczności czy zachowania, mogę na przykład założyć, że ktoś jest mi życzliwy, nie zauważając, że to, co opacznie biorę za oznaki przyjaźni może być powodowane interesownością i potem pomimo wszelkich danych po temu, aby zachować najdalej posunięta ostrożność słuchać rad tego człowieka nawet wtedy, gdy namawia mnie do działań ewidentnie głupich i nierozsądnych.
      Ten rodzaj błędu miewa zazwyczaj dwie przyczyny. Może on być wynikiem tego, iż wyciągamy fałszywe wnioski z jakichś rzeczywistych przesłanek, na przykład dlatego, że opacznie tłumaczymy sobie to, iż jakieś dwa wydarzenia nastąpiły jednocześnie albo bezpośrednio po sobie, dwoje ludzi weszło lub wyszło z tego samego budynku, dwie rzeczy są do siebie bardzo zewnętrznie podobne pod jakimś względem i tak dalej. Ze względu na to, iż pomyłka ma tutaj czysto, jeśli wolno tak powiedzieć, intelektualny charakter i polega po prostu na mylnej ocenie stanu faktycznego, podanie prawdziwej przyczyny lub wyjaśnienia tego, co zaszło – w powyższym przykładzie będzie to, dajmy na to, wykazanie braku realnego związku między tymi wydarzeniami, osobami albo rzeczami – w dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto doprowadzi do tego, iż ten, kto żywi takie fałszywe mniemanie wycofa się z niego i będzie zdolny do tego, aby obiektywnie postrzegać to, co miało miejsce. Jest to ten typ sytuacyjnego nieporozumienia, jakie bardzo chętnie wykorzystują scenarzyści i pomysłodawcy fabuł filmów komediowych i z jakim wprawdzie bardzo często mamy do czynienia w codziennym życiu, jednak jest ono stosunkowo niegroźne, ponieważ ci, którzy powzięli owo błędne przekonanie pozostają otwarci na racjonalne, sensowne argumenty.
      Błąd taki jest jednak znacznie trudniejszy do naprawienia wtedy, kiedy stanowi efekt tak zwanego myślenia życzeniowego. Jeżeli ktoś bardzo kogoś lubi albo, przeciwnie, nienawidzi tej osoby lub też z innych względów bardzo chce wierzyć w to, że pewne fakty, ludzie, sprawy są dokładnie takie, za jakie je bierze, będzie wtedy widział wyłącznie to, co chce zobaczyć i słyszał tylko to, co chce usłyszeć i jest mało prawdopodobne, że nawet najbardziej racjonalne wyjaśnienia czy wręcz naoczne udowodnienie mu, iż pomylił się w ocenie doprowadzi do tego, iż uzna on swoje wnioski czy przekonania za fałszywe. 
      Ciekawą odmianą myślenia życzeniowego jest autosugestia. Przeprowadzano rozmaite psychologiczne eksperymenty z udziałem sportowców, jakich wyniki są co najmniej zastanawiające, a na pewno warte rozważenia. Jeden z nich miał na celu sprawdzenie mechanizmu działania takich zjawisk jak urok, złe spojrzenie czy magiczne zaklęcia mające pozbawić skuteczności i doprowadzić do klęski tych, którym je zaaplikowano. Wbrew pozorom nie jest to wcale śmieszna ani niepoważna historia, ponieważ okazało się, że ci z uczestników zawodów, którzy wiedzieli, iż rzucono na nich rzekomą klątwę radzili sobie dziesięć razy gorzej i dziesięć razy rzadziej trafiali do celu niż ci, którzy nie mieli takiej świadomości i po prostu biegali, strzelali czy skakali. Wniosek, jaki stąd płynie jest zapewne taki, że jeśli wiem o tym, iż coś z takich czy innych powodów nie ma prawa mi się udać, podświadomie zrobię prawdopodobnie wszystko w tym kierunku, aby tak właśnie było, dzięki czemu będę mieć murowany i niemal stuprocentowo pewny efekt. Kiedy więc ktoś doradza Ci, drogi Czytelniku, abyś myślał pozytywnie nie śmiej się z niego i z dawanych przez niego rad. Nie jest to może stuprocentowo logiczne zachowanie, niemniej jednak - biorąc pod uwagę chociażby wyniki powyższego eksperymentu - na pewno lepiej służy Twoim celom i planom niż pesymizm i czarnowidztwo. 
      

niedziela, 13 października 2013

Błąd inspektora Lestrade, czyli o tym, że iluzja zbieżności faktów z naszymi założeniami to nie to samo, co rzeczywista zbieżność faktów z naszymi założeniami

      W poprzednim poście była mowa o bardzo popularnym błędzie polegającym na mieszaniu ze sobą faktów i opinii o nich i podawaniu tych drugich za te pierwsze. Z tego, że Zośka nie zgadza się ze mną w dyskusji nie wynika automatycznie, że jest głupia, tak samo jak z tego, że Tomek mi zawsze potakuje nie musi jeszcze wynikać, że to właśnie on jest moim prawdziwym przyjacielem. Jedyne fakty w wyżej wymienionych przypadkach to to, że Zośka ma inne poglądy niż ja na jakiś temat, a Tomek we wszystkim się ze mną zgadza. Powody, dla których tak się zachowują czy zachowali mogą być jednak zupełnie inne niż - niekiedy życzeniowo i powodowani tzw. miłością własną - zakładamy. Zośka może po prostu być inteligentną osobą, która potrafi myśleć krytycznie, ma własne zdanie i umie go bronić, a Tomek może zwyczajnie mieć interes w tym, żeby mi się podlizywać, bo jako, powiedzmy, mój podwładny liczy na podwyżkę czy awans, jednak w głębi duszy szczerze mnie nie znosi i gdyby tylko mógł, utopiłby mnie dosłownie w łyżce zupy. Opacznie interpretując ich zachowania i biorąc swoje własne, subiektywne opinie za rzeczywistość (czyli właśnie za fakty), staję się niezdolna do obiektywnej oceny tego, co zrobili czy jakimi są ludźmi, a tym samym z jednej strony tracę być może szansę na przyjaźń z kimś wartościowym, z drugiej zaś lekceważę prawdziwe niebezpieczeństwo, jakie wiąże się z zaufaniem pokładanym w kimś, kto w gruncie rzeczy ma wobec mnie najdoskonalej fałszywe intencje. 
      Nieco podobny i równie popularny błąd - pozwolę go sobie nazwać roboczo błędem inspektora Lestrade`a z racji tego, iż w powieściach kryminalnych popełnia go z reguły niezbyt rozgarnięty oponent bystrego detektywa, jakim w opowiadaniach o Sherlocku Holmesie był właśnie Lestrade ze Scotland Yardu - polega na tym, że przyjmujemy jako oczywistość pewne założenie dotyczące jakiejś osoby czy sytuacji, a następnie wszystkie fakty z nią związane dopasowujemy na siłę do owej tezy jako jej niewątpliwe potwierdzenie, niezależnie od stopnia nieporozumienia czy nawet nonsensu, jakiego myślenie takie bywa źródłem. W efekcie teoria, jaka miała nam wyjaśniać daną rzecz czy sprawę prowadzi ostatecznie do tego, że w ogóle nie można jej zrozumieć i okazuje się największą przeszkodą na drodze do tego, aby jakieś wydarzenia zaczęły nam się układać w sensowną całość. 
      W określony sposób interpretując to, że Tomek we wszystkim się ze mną zgadza, a Zośka mi się sprzeciwia mogę nieco pochopnie przyjąć, że Tomek to mój przyjaciel, a Zośka nie i wszystko, co będą robili interpretować następnie przez pryzmat owych pewników, jako dowód na to, że moje wnioski są słuszne. Jeśli to moje przekonanie czy chęć, żeby tak właśnie było będą dostatecznie silne, będę w nie wierzyć nawet wtedy, gdy Tomek będzie mnie namawiał do działań ewidentnie sprzecznych ze zdrowym rozsądkiem, przed którymi Zośka będzie mnie uczciwie przestrzegać. Skutki takiego postępowania są stosunkowo łatwe do przewidzenia, bo to, że błędnie oceniam pewne fakty czy sygnały nie wpłynie przecież na to, jakie są one naprawdę, nie zmieni nagle negatywnych okoliczności w pozytywne i nie sprawi, że niepowiązane ze sobą rzeczy zaczną mieć jakiś inny związek niż ten, jaki istnieje w moim umyśle. Dlatego właśnie jeśli pomimo najszczerszych chęci nie możemy znaleźć niczego, co łączyłoby ze sobą jakieś sprawy, które - jak zakładamy - muszą być ze sobą powiązane rozsądnie jest założyć, że jest tak widocznie z tego powodu, że po prostu nie mają one ze sobą nic wspólnego. W przeciwnym razie grozi nam to, że wpadniemy w pułapkę, jaką sami na siebie zastawiliśmy i będziemy mogli o sobie powiedzieć to, co angielski filozof George Berkeley (1685-1753) powiedział kiedyś o zwolennikach niektórych pojęć metafizycznych - "przeważną część trudności, które zagradzały drogę do poznania zawdzięczamy wyłącznie sobie samym: naprzód wznieciliśmy tumany kurzu, a potem uskarżamy się, że nie widzimy". (cytuję za: G. Berkeley, Traktat o zasadach poznania ludzkiego. Trzy dialogi między Hylasem i Filonousem, przełożył J. Leszczyński, Warszawa 1956, s. 9)


czwartek, 3 października 2013

Dalsze rozważania o błędach myślowych - czy stwierdzenie faktu jest tym samym co nasza opinia na jego temat?

      W poprzednim poście pisałam między innymi o powodach, dla których tak chętnie myślimy upraszczającymi uogólnieniami i przyjmujemy wyjaśnienia, jakie bazują nie na rzetelnej analizie jakiegoś zagadnienia, ale na popularnych stereotypach niewymagających w zasadzie w ogóle refleksji nad tym, czego przyczyny rzekomo chcemy poznać. Wspominałam o tym, że kiedy wybieramy taki redukcjonistyczny, a tym samym daleki od obiektywizmu sposób postrzegania świata kierujemy się nie tylko tym, że zwyczajnie nie chce nam się myśleć. Jest tak również dlatego, że mamy potrzebę życia w uporządkowanej, sensownej rzeczywistości, więc nawet wtedy, kiedy nie mamy dobrych empirycznych dowodów na słuszność jakiejś popularnej, obiegowej opinii łatwo i przystępnie tłumaczącej ten czy inny trudny albo paradoksalny problem, wolimy raczej przyjąć takie niepełne, potoczne wyjaśnienie, które pomimo swej niekompletności ratuje zwykły porządek rzeczy, niż przyznać się przed samymi sobą, że nie rozumiemy jakiejś sytuacji czy zjawiska, jakie są być może na tyle skomplikowane, iż nie da się ich przypisać do żadnej z dotychczas "działających" kategorii, w ramach których mieliśmy zwyczaj rozumować do tej pory. 
      Z bardzo podobnym błędem mamy do czynienia, kiedy formułujemy sądy o faktach, które wprawdzie wydarzyły się przy nas, jednak wyciągamy przy tym wnioski zbyt daleko idące, które obejmują również takie zagadnienia, jakich świadkami nie byliśmy, o jakich nic de facto nie wiemy i jakie - jak powiedziałby może Kant - wykraczają poza granice naszego doświadczenia. Jest to ten rodzaj błędu, który wszyscy popełniamy często z tej prostej racji, iż wnioskując kierujemy się z reguły potocznymi skojarzeniami, jakie mogą prowadzić nas na zupełne myślowe manowce. Ktoś mówi na przykład: "Kowalska jest ciężko chora. Wiem to na pewno, bo ostatnio stale spotykam ją koło szpitala", nie biorąc w ogóle pod uwagę, że wydarzenie, na który się powołuje może mieć jakąś zupełnie niegroźną przyczynę, chociażby taką, że wspomniana Kowalska po prostu podjęła tam pracę w sklepie spożywczym i dlatego często bywa w okolicy. Analogiczna sytuacja ma miejsce wtedy, kiedy na bazie takich nieco przypadkowych, niekoniecznie reprezentatywnych dla problemu zdarzeń formułujemy opinię o czyimś charakterze. "Zośka na pewno jest niemoralna i głupia, bo rozmawiałem z nią wczoraj i nie podziela moich poglądów politycznych (religijnych)" - oczywiście jedno z drugim nie ma nic wspólnego, bo to, iż ktoś posiada odmienne od naszych zapatrywania na coś czy wyznaje odmienny światopogląd wcale nie dowodzi ani głupoty, ani braku zasad etycznych i tak naprawdę może się mieć nijak do tego, jakim on czy ona jest człowiekiem (o czym znacznie więcej powie nam postępowanie tej osoby czy to, jak traktuje ona innych ludzi). 
      Ten ostatni typ błędu pojawia się zwłaszcza tam, gdzie w grę wchodzą kwestie wartościowania, poglądów i ocen etycznych. Każdy z nas posiada jakąś hierarchię wartości czy ogół przekonań dotyczących świata, życia oraz innych osób, przez pryzmat których postrzega rzeczywistość i dokonuje wyborów. Niekiedy zdarza się jednak tak, że nasze przeświadczenia w tej sferze są dla nas na tyle ważne, iż przesłaniają nam rzeczywistość. W efekcie nie umiemy obiektywnie ocenić czegoś, co się wydarzyło, ponieważ na wszystko patrzymy z perspektywy naszych założeń i nie oddzielamy od siebie tego, czego faktycznie doświadczyliśmy od opinii o tym, jakiej źródłem są owe przekonania. W podanym wyżej przykładzie jedyne bezsporne fakty to to, że ktoś rozmawiał z Zośką i że w trakcie tej rozmowy wyszło na jaw, iż w tej czy innej sprawie nie podzielają oni nawzajem swoich poglądów. Jednak to, że Zośka jest głupia czy zła nie jest faktem, tylko czysto subiektywną opinią tego, kto ją formułuje. Jakie inne konsekwencje mogą płynąć z tego, że nie odróżniamy przyjętych przez nas a priori założeń czy wartości od konkretnych faktów, które mogą, ale nie muszą ich potwierdzać? O tym napiszę w następnych postach. 

sobota, 21 września 2013

Rozważań o popularnych błędach w myśleniu i rozmaitych złudzeniach umysłu ciąg dalszy

      W poprzednim poście była mowa między innymi o jednym z najpopularniejszych błędów myślowych, jaki polega na tym, że pogląd, który żywi większość jesteśmy niezwykle często skłonni uznawać automatycznie za prawdziwy, pomimo iż logicznie rzecz biorąc powszechność jakiegoś stwierdzenia nie jest żadnym dowodem jego słuszności i ma się nijak do tego, czy jest ono prawdziwe, czy też nie. Jest tak dlatego, ponieważ z czysto logicznego punktu widzenia opinia może być zarówno rozpowszechniona i błędna, jak też rozpowszechniona i prawdziwa, podzielana przez niewielką liczbę osób i błędna, a wreszcie podzielana przez niewielką liczbę osób, lecz prawdziwa, z czego wynika, iż na podstawie samej takiej informacji - że wielu ludzi uważa czy mówi, iż sprawy mają się jakoś tam - nie sposób w zasadzie nic jednoznacznie orzec na temat tego, jak się one mają faktycznie, i to nawet jeśli taka informacja może być pewną przesłanką - może należałoby powiedzieć w tym miejscu: hipotezą czy założeniem - jakie warto wziąć pod uwagę i przynajmniej rozważyć, badając czy analizując jakiś problem albo zagadnienie. 
      Jak powstają takie popularne, lecz nie zawsze zgodne z samą rzeczywistością wyobrażenia dotyczące tego, czym albo jaka ona jest jako całość lub rozpatrywana pod takim czy innym swoim kątem? Jak się wydaje, duże znaczenie ma tutaj tradycja i wychowanie, czyli pewien ogół przekonań oraz utrwalonych powtarzalnością wzorców zachowań, jakie dziedziczymy z pokolenia na pokolenie i uczymy się na tej samej zasadzie co języka ojczystego. Inny możliwy powód to skłonność naszego umysłu do uogólniania, która z jednej strony - o tyle, o ile zachowujemy dyscyplinę myślową i postępujemy metodycznie, a zarazem refleksyjnie - prowadzi do stworzenia pojęć i kategorii, jakie stanowią bazę wszelkiej metodologii naukowej, z drugiej jednak w sferze ex definitione nienaukowego myślenia potocznego szalenie często przeradza się w coś, co Franciszek Bacon nazywał fałszywą indukcją, opartą na pochopnych i przedwczesnych uogólnieniach, których źródłem wcale nie jest myślenie logiczne, ale wyłącznie rodzaj mentalnego lenistwa i niechęć do dociekania prawdziwych przyczyn pewnych zjawisk tam, gdzie pod ręką znajduje się jakieś proste, pozornie logiczne, dające komfort posiadania odpowiedzi wyjaśnienie. 
      U podłoża takich stereotypów i uogólnień - rzecz jasna poza właściwymi zdecydowanej większości przedstawicieli gatunku homo sapiens lenistwem i niechęcią do samodzielnego myślenia tam, gdzie na podorędziu funkcjonuje jakieś wygodne, gotowe, standardowo słuszne, oczywiste jak kultura masowa i dostępne jak hamburger z McDonalds`a rozwiązanie (które z daniem tym łączy także to, że jest ono równie niepełnowartościowym, syntetycznym i niezdrowym posiłkiem dla umysłu, co hamburger dla organizmu) - leży również, jak się wydaje, skłonność do rozumowania w kategoriach metafizycznych oraz niezdolność do odróżniania faktów od opinii o nich. Do tego drugiego zagadnienia wrócę w jednym z następnych wpisów, teraz zaś pozwolę sobie powiedzieć kilka słów na temat pierwszego z nich, czyli myślenia metafizycznego. 
      Na czym ono konkretnie polega? Najogólniej rzecz ujmując, ten typ błędu pojawia się wszędzie tam, gdzie twierdzimy, że coś wiemy i wypowiadamy się jako o pewnikach o sprawach, które, jak określił to żyjący ponad dwa tysiące lat po Sokratesie Immanuel Kant, znajdują się poza granicami naszego doświadczenia, a niekiedy wszelkiego empirycznego doświadczenia w ogóle i które w związku z tym mogłyby w najlepszym razie być jedynie przedmiotem naszych przypuszczeń. Jest on co najmniej równie popularny i równie częsty co myślenie stereotypami i podobnie jak ono stanowi konsekwencję tego, że większość z nas dąży do tego, aby mieć własne zdanie na różne tematy i szybko oraz łatwo rozprawić się z niewygodnymi sprzecznościami czy dylematami, więc nawet jeśli - ze względu na - jak ujmował to Kartezjusz - przyrodzoną ograniczoność (skończoność) ludzkiego umysłu albo brak empirycznej wiedzy o czymś związany z tym, że gdzieś tam nas nie było czy coś tam nie działo się przy nas - nie mamy szczególnie dobrych podstaw do formułowania jakichkolwiek twierdzeń na ten temat, mimo to z wielką chęcią ferujemy bardzo niekiedy kategoryczne werdykty, które potem w zetknięciu z tak zwanymi twardymi realiami mogą się okazać kompletnie bzdurne. 
      Słowem, gdybyśmy chcieli w tym momencie zachować rzetelność myślową i rozumować rzeczywiście racjonalnie, powinniśmy wyraźnie oddzielić od siebie to, co wiemy od tego, co nam się tylko wydaje, że wiemy, jak też znane nam, potwierdzone fakty od ocen, komentarzy i innego rodzaju sądów wartościujących. Dlaczego jest to tak trudne, a jednocześnie niezbędne do tego, aby postrzegać rzeczywistość w sposób naprawdę obiektywny i sprawiedliwy? O tym napiszę w następnych postach. 

sobota, 7 września 2013

Czy powszechność jakiegoś poglądu jest wprost proporcjonalna do jego prawdziwości?

      W poprzednim poście była mowa o tym, że brak związku między słowami i czynami, a także między głoszonymi poglądami i życiem jednostki może prowadzić do sytuacji, w której to, co mówimy - nawet jeśli będzie logiczne i spójne w obrębie samej wypowiedzi - w ogóle nie zostanie zrozumiane przez odbiorcę, a tym samym sama komunikacja stanie się de facto niemożliwa, względnie przybierze czysto formalny, zewnętrzny charakter. W tym sensie związek słów z rzeczywistością, jakkolwiek wykracza poza system językowy jako taki, stanowi warunek sine qua non zachowania koherencji rozumowania, a w związku z tym zbyt duże zachwianie proporcji w tej dziedzinie może zostać odebrane właśnie jako coś w rodzaju błędu w argumentacji, jaki sprawia, iż nie trafia ona do tych, których miałaby przekonać. 
      Jakie inne często popełniane przez nadawców i odbiorców błędy sprawiają, że dogadanie się staje się trudne, a w skrajnych przypadkach wręcz niemożliwe? Jak się wydaje, jednymi z bardziej popularnych są tak zwane stereotypy myślowe, czyli różnego rodzaju przedzałożenia i uprzedzenia, z jakimi obydwie strony wchodzą w akt komunikowania się. Mogą to być na przykład rozmaite pozorne oczywistości, czyli takie przekonania i sądy, jakie kształtują się zazwyczaj pod wpływem otoczenia, w którym funkcjonujemy i jakie uważamy za pewniki i niekwestionowane, uniwersalne prawdy, ponieważ są one szeroko rozpowszechnione. 
      Rzecz jasna z czysto logicznego punktu widzenia fakt, iż w danych kategoriach myśli i postrzega świat bardzo wielu ludzi nie ma żadnego przełożenia na prawdziwość czy fałszywość owych opinii. Pogląd może być podzielany przez 90 procent społeczeństwa, nie przestając wcale być fałszywym, i vice versa - coś może być prawdą, pomimo iż twierdzi tak jedynie niewielka grupka zwolenników jakiejś teorii. W czasach starożytnych oraz w średniowieczu panowało powszechne przekonanie, że Ziemia znajduje się w centrum wszechświata, które w pewnym momencie pod wpływem licznych odkryć, badań empirycznych i rozwoju nauk pozytywnych ustąpiło równie powszechnemu poglądowi, iż jest dokładnie odwrotnie i że podobnie jak inne planety w Układzie Słonecznym obraca się ona dookoła Słońca. Powyższy przykład bardzo dobrze pokazuje, że prawdziwość czy fałszywość tez i stwierdzeń ma się w zasadzie nijak do tego, ile osób je podziela, bo tak zwane obiektywne fakty czy rzeczy pozostają takie jakie są niezależnie od tego, czy je uznajemy, czy nie. 
      Słowem, powszechność jakiegoś poglądu to bardzo słaby, by nie rzec - żaden dowód jego prawdziwości. Powszechne bywają chociażby mity, które ex definitione nie mają nic wspólnego z prawdą. Co więcej, takie rzekomo rozumiejące się same przez się, bo przecież wyznawane przez wielu przekonania mogą dotyczyć bardzo różnorodnych spraw - wartości, innych ludzi, postaw, samej rzeczywistości etc. Kiedy rozpoczynamy dialog z drugą osobą, z reguły wchodzimy w tę sytuację z całkiem sporą ilością takich - jak się nam wydaje - niewymagających dowodzenia założeń, których nie zawsze jesteśmy w pełni świadomi. Problem powstaje wtedy, kiedy nagle okazuje się, że aksjomaty przyjęte przez interlokutora są przypadkiem zupełnie odmienne od naszych. Może się wtedy zdarzyć, że będziemy posługiwać się tymi samymi terminami i mówić rzekomo o tej samej sprawie czy osobie, ale mieć na myśli de facto zupełnie inne byty i zupełnie inną rzeczywistość. 
      Dlatego właśnie Sokrates przywiązywał tak wielką wagę do tego, aby precyzyjnie i jednoznacznie definiować terminy i pojęcia, jakich używamy w dyskusji i odrzucać to, co w naszym ich rozumieniu jest przypadkowe, niepewne i stanowi efekt nie naszej faktycznej wiedzy, lecz jedynie podzielanego z innymi ludźmi stereotypu dotyczącego przedmiotu rozmowy. Tylko w ten sposób uniknie się bowiem nieporozumień komunikacyjnych, a zarazem zagwarantuje się myślową uczciwość, domagającą się od filozofa, aby pozostawał wierny nie złudnym mniemaniom o rzeczywistości, jakie żywią ludzie, lecz jej samej. 
      Co z tego wynika i jakie jeszcze błędy myślowe sprawiają, że komunikacja z innymi tak często nas zawodzi? O tym napiszę w następnych postach. 

niedziela, 1 września 2013

Kilka uwag na temat wpływu zgodności między tym, co się mówi i tym, co się robi na spójność i skuteczność przekazu (z nieustającym odniesieniem do Sokratesa)

      W poprzednim poście była mowa o relacjach między językiem, jakiego używamy i naszym życiem oraz postawami, jakie zajmujemy, czyli, mówiąc najogólniej, między logiką i etyką. Zanim przejdę do zapowiedzianego wcześniej przeglądu najczęściej popełnianych błędów myślowych, chciałabym wrócić na chwilę do Sokratesa i przyjrzeć się pewnej kwestii związanej z tą postacią, która, jak się wydaje, niesie ze sobą interesujący potencjał interpretacyjny, także w szeroko rozumianym kontekście sztuki argumentacji i komunikacji. 
      Mam tutaj na myśli coś, co najkrócej można by określić jako związek tego, co się głosi z własnym życiem, czyli z faktycznie przyjętym przez siebie sposobem postępowania. Aby nasz przekaz faktycznie dotarł do odbiorcy, został przez niego zrozumiany i abyśmy mogli go przekonać do prawdziwości naszych poglądów, musi zachodzić pewna spójność między tymi dwoma wspomnianymi wyżej czynnikami. Sokrates, który w 399 roku p.n.e. został skazany na śmierć przez ateński sąd za głoszone przez siebie przekonania, jakie dla wielu ludzi w owych czasach były niewygodne, bo zmuszały do myślenia i który przyjął ów niesprawiedliwy wyrok właśnie w imię wierności sobie daje przykład takiej najdalej posuniętej konsekwencji w tej dziedzinie, przeczuwając i rozumiejąc, iż w przeciwnym razie jego filozofia i światopogląd, który głosił nie byłyby po prostu dla nikogo wiarygodne. 
      Ta konieczność zachowania pewnej choćby elementarnej zgodności między tym, co się mówi i realnym kontekstem, w jakim ów komunikat jest wygłaszany, tak aby nie powodować u odbiorcy zbyt daleko idącego dysonansu poznawczego, jaki grozi tym, iż w ogóle nie zostaniemy zrozumiani to, jak się wydaje, po prostu jedna z fundamentalnych zasad poprawnej, skutecznej komunikacji. Co więcej, ma ona przełożenie na sytuacje, z jakimi często spotykamy się w codziennym życiu. Oto przykład - wyobraźmy sobie, że przedstawiciele jakiejś instytucji wywieszają listę osób, których skargi, prośby czy wnioski nie zostały przez nich pozytywnie rozpatrzone na papierze ozdobionym u góry szlaczkiem w serduszka. Czy jest sensownie przypuszczać, że te osoby odniosą dzięki temu wrażenie, iż są kochane przez wyżej wspomnianą instytucję? Czy nie byłoby w tym momencie bardziej logiczne takie założenie, że odbiorą to raczej jako rodzaj szyderstwa? 
      Ten typ błędu myślowo-komunikacyjnego bardzo często popełniają oderwani od tak zwanych realiów życiowych politycy, twierdząc na przykład, iż jest dobrze i że nie ma powodów do narzekań, ponieważ mamy wysokie PKB albo - to mój ulubiony argument - średnie wynagrodzenie w ostatnim kwartale wyniosło 4500 zł. Jeśli sumę zarobków szefa (którego pensja wynosi, powiedzmy, 8500 zł) i szeregowego pracownika (który zarabia 500 zł) podzielimy na dwa, faktycznie wyjdzie średnio 4500 zł na osobę, jednak powstaje pytanie, czy od tego z odbiorców, który zarabia właśnie owe 500 zł można oczekiwać, że także uwierzy w prawdziwość komunikatu, iż jest dobrze, a instytucje rządowe, które tak twierdzą i które jako dowód na to podają owe 4500 zł średniej pensji działają w jego interesie? 
      Jakkolwiek nie ma to może bezpośredniego związku z Sokratesem, który ekonomią jako taką raczej się nie zajmował, zasada zgodności treści komunikatu z kontekstem i czynami jest na tyle uniwersalna, iż - co unaocznia powyższy przykład - ma zastosowanie również w pozornie tylko nieinteresującym z perspektywy filozofa codziennym życiu. Z punktu widzenia logiki i skuteczności komunikacji ważna jest nie tylko sama treść przekazu, ale także to, jak ma się ona do faktów. Jeśli takiej podstawowej choćby zgodności brak, to niezależnie od tego, co powiemy expressis verbis odbiorca może i tak usłyszeć coś najdokładniej sprzecznego z naszymi oczekiwaniami. Dlatego nieraz zadając sobie pytanie o to, z jakiego powodu nasz - jak się nam wydaje, zupełnie dobry argument - nie trafia do adresata, warto rozważyć właśnie ów rzeczywisty kontekst i szczerze odpowiedzieć sobie samemu na pytanie, czy zadbaliśmy o to, aby - jak choćby w przypadku rządowych zapewnień o tym, że jest fantastycznie - był on równie afirmatywny i napawający entuzjazmem jak to, co się na ten temat mówi. 
      

piątek, 23 sierpnia 2013

Czy logiczne myślenie może pomóc w samopoznaniu, czyli co logika i język, jakim się posługujemy mają wspólnego z etyką?

      Czy logiczne myślenie może przysłużyć się lepszemu samopoznaniu? Sokrates zakładał, że tak, czego dowodzi chociażby przyjęta przez niego metoda zbijania fałszywych mniemań, która polegała, jak pamiętamy, właśnie na analizowaniu sposobu, w jaki rozumiemy różne ważne pojęcia i terminy, takie jak dobro, prawda czy sprawiedliwość, ustalaniu, czym one na pewno wbrew obiegowej opinii nie są i tym samym tworzeniu przestrzeni, gdzie może pojawić się jakieś ich rzeczywiste, faktyczne znaczenie. Jeśli, jak mniemał Sokrates, rozumiemy pojęcia, którymi posługujemy się w rozmowach i język, jakim mówimy będziemy też rozumieć samych siebie. Z kolei ten, kto rozumie siebie będzie też wiedział, co robi, a tym samym nie będzie popełniał popularnych błędów, jakich źródłem jest wewnętrzny bałagan i niezdolność zdania sobie sprawy z tego, co naprawdę sądzi się czy wie na jakiś temat oraz oddzielenia tego, co wiemy od tego, czego się tylko domyślamy względnie od poglądów obiegowych, opierających się na tym, co uważa tak zwany szeroki ogół. 
      Ten związek języka, jakiego używamy z czymś, co można by określić jako ogólną postawę człowieka, jego czy jej stosunek do świata i siebie samego/samej był dostrzegany i podkreślany także przez filozofów działających w późniejszych epokach. Na przykład anglikański biskup George Berkeley (1685-1753), przedstawiciel empiryzmu uważał, że większość nieporozumień, z jakimi mamy do czynienia nie tylko w nauce bierze się właśnie z takiego nieprecyzyjnego użycia języka prowadzącego do powstawania złudzeń słownych, bytów i problemów czysto werbalnych i polegającego między innymi na tym, że używamy tych samych słów, lecz zupełnie co innego przez nie rozumiemy. Podobnego poglądu bronili na początku XX wieku przedstawiciele Szkoły Lwowsko-Warszawskiej, dla których operowanie jasnym i jednoznacznym językiem stanowiło postulat zarazem metodologiczny i etyczny i było wyznacznikiem pewnej preferowanej postawy, opartej na przekonaniu, iż zarówno w filozofii, jak też w życiu najważniejszą wartością jest prawda oraz związany z nią szacunek do rzeczywistości, jaki stanowi warunek sine qua non intelektualnej i moralnej uczciwości. 
      Tylko jeśli wiem, co myślę i o czym mówię, rozumiem siebie. Tylko wtedy, kiedy rozumiem siebie mogę dokonywać świadomych wyborów moralnych i tym samym żyć w zgodzie z własnym sumieniem. Co więcej, tylko jeśli rozumiem to, o czym mówię mogę z przekonaniem argumentować na rzecz swoich poglądów i ich skutecznie i przekonująco dla innych bronić. Nie da się tego osiągnąć przy założeniu, że moje poglądy to nie moje prawdziwe, przemyślane przekonania, ale niejasny również dla mnie samej zlepek przeróżnych mniej czy bardziej wieloznacznych, a może i sprzecznych wewnętrznie stwierdzeń, po większej części zapożyczonych z gazet, mediów oraz tego, co mówią ludzie, czyli szeroki ogół. 
      Jakie błędy w myśleniu popełniamy najczęściej i co zrobić, żeby ich unikać? O tym napiszę w następnych postach. 

środa, 7 sierpnia 2013

Czy metoda sokratejska pomaga w samopoznaniu?

      W poprzednim poście była mowa o tym, że Sokrates uważał samopoznanie za ważne, a być może nawet kluczowe dla człowieka między innymi dlatego, bo był przekonany, iż jest to ten typ wiedzy i prawdy, jakiego oczekuje od nas i jaki stara się na przekazać sam bóg. Jeśli chcemy żyć autentycznie i w zgodzie ze sobą, nie unikniemy zadawania sobie pytań o to, kim naprawdę jesteśmy i o co nam w życiu chodzi, jednak aby móc udzielić na nie szczerej, a jednocześnie wnoszącej coś w praktycznym tego słowa sensie odpowiedzi, powinniśmy podejść do tego zagadnienia w sposób refleksyjny, a zarazem metodyczny. 
      Jak wspominałam, Sokrates opracował taką metodę, którą określamy mianem dialektyki. Z naszego punktu widzenia interesująca jest zwłaszcza jej pierwsza, negatywna, krytyczna część, zwana także elenktyką. Polega ona na zbijaniu fałszywych twierdzeń rozmówcy, obalaniu rozmaitych pozornych oczywistości i wykazywaniu mu w ten sposób, iż co się tyczy rzeczywiście ważnych, fundamentalnych kwestii - takich jak prawda, dobro, sprawiedliwość, szczęście czy mądrość - żywi on jedynie złudne mniemania, jakie przejmuje na bezrefleksyjnej zasadzie od innych ludzi i jakie opacznie myli z wiedzą o tych sprawach. 
      Czy stosując tę metodę jesteśmy w stanie lepiej poznać samych siebie i przybliżyć się do odpowiedzi na pytanie kim jesteśmy? Jak się wydaje, jest to zupełnie sensowne przypuszczenie. Takie czynniki jak tradycja, język, wychowanie czy społeczeństwo są wprawdzie, jak dowodzą antropologowie, niezbędne do tego, abyśmy w ogóle uzyskali koherentną osobowość i tożsamość, jednak ze względu na to, iż mają one zawsze charakter partykularny, a nie powszechny, wzięte zbyt dosłownie mogą usuwać nam z pola widzenia fakt, że w końcu niezależnie od owych kulturowych, społecznych oczekiwań czy pewników jesteśmy przede wszystkim i w pierwszej kolejności po prostu ludźmi, a dopiero po drugie tymi konkretnymi, zawsze bardzo dobrze określonymi osobami, które chcą w nas widzieć rodzice, krewni, nauczyciele w szkole, szef, koledzy w pracy, przywódcy polityczni czy dyrektorzy korporacji opracowujący strategie marketingowe. I, co więcej, mamy nie tylko pewne zobowiązania wynikające z tytułu ról, jakie pełnimy w społeczeństwie, ale także pewne uniwersalne obowiązki wobec innych, świata i siebie wynikające właśnie z tego, że jesteśmy wszyscy rozumnymi, myślącymi, czującymi istotami. 
      Ta sokratejska metoda krytyczna była oparta w dużej mierze na analizie języka, jakim mówimy i zakładała konieczność precyzyjnego definiowania - jak się pozornie wydaje, zupełnie oczywistych - pojęć i terminów, jakimi posługujemy się w codziennej komunikacji. Czy i w jaki sposób takie uporządkowane, logiczne i analityczne myślenie może przekładać się na lepsze rozumienie siebie, czyli, inaczej mówiąc, jakie znaczenie dla etyki i życia autentycznego, w zgodzie ze sobą ma jasność myśli i język, jakim o owej egzystencji, planach, decyzjach i wyborach mówimy? O tym w następnym poście.

środa, 24 lipca 2013

Daimonion Sokratesa, czyli życie w zgodzie ze sobą

      W poprzednich postach była mowa o tym, iż bez dobrej znajomości siebie nie jest możliwe życie w zgodzie ze sobą. Dlaczego jednak Sokrates zakładał, że postępowanie w zgodzie ze swoim własnym sumieniem jest w ogóle czymś ważnym? I czy rzeczywiście - stosując metody zaproponowane przez Sokratesa - jesteśmy w stanie uzyskać taką świadomość tego, kim naprawdę jesteśmy? 
      Jak się wydaje, odpowiedzi na to pierwsze pytanie nie można udzielić bez znajomości szerszego kontekstu, jakim w tym przypadku jest cały sokratejski światopogląd. Zakładał on bezwzględny prymat prawdy w życiu jednostki, jej nietożsamość z wymaganiami i wyobrażeniami będącymi pochodną określonej tradycji i kultury, w ramach której funkcjonujemy, jak też - last but not least - przekonanie o wyższości czynnika duchowego i umysłowego nad materialnym i bez mała religijne, bliskie także różnym działającym w tym okresie nurtom misteryjnym (należeli do nich między innymi pitagorejczycy) przeświadczenie, że człowiek posiada nieśmiertelną duszę, a celem filozofii jest uzyskanie zbawienia. O tym, iż ten akurat element sokratejskiego nauczania ma wydźwięk religijny może świadczyć także fakt, że, jak wynika chociażby z tekstów platońskich dialogów, źródłem samowiedzy i wskazówek, jak postąpić w różnych trudnych, konfliktowych sytuacjach jest tak zwany daimonion, czyli głos wewnętrzny, przez samego Sokratesa utożsamiany otwarcie po prostu z głosem boga, tego samego, który za pośrednictwem wyroczni w Delfach orzekł, iż jest on najmądrzejszym z ludzi. 
      Skoro jest to prawda, jaką - niekiedy całkowicie wbrew oczekiwaniom ludzi - wspiera i głosi sam bóg, posiada ona widocznie rzeczywiście ponadprzeciętną ważność. Wbrew pozorom bóg z Delf broni tutaj przekonania, które ma również swoje praktyczne znaczenie, ponieważ zupełny brak autorefleksji i nieznajomość siebie prowadzi do tego, że żyjemy niejako "na pokaz", życiem pożyczonym od otoczenia i polegającym na tym, że robimy to, czego chcą inni, a nie to, czego chcemy my sami. Tylko znając i rozumiejąc siebie możemy podejmować właściwe decyzje i żyć w sposób, który sprawi, że będziemy szczęśliwi i spełnieni, a nasze życie będzie harmonijne i po prostu dobre. 
      Czy jesteśmy w stanie to uzyskać, stosując metody zaproponowane przez Sokratesa? O tym napiszę w następnych postach. 

wtorek, 16 lipca 2013

Prawdziwa wiedza to znajomość siebie

      Jest jeszcze inny aspekt sokratejskiej wiedzy o niewiedzy. Najogólniej rzecz ujmując chodzi po prostu o to, że jedyna prawdziwa wiedza, do jakiej powinien aspirować człowiek mądry to ta, która dotyczy spraw związanych bezpośrednio z naszym wnętrzem, sumieniem czy duszą, a nie ogół przekonań, opinii czy informacji o tak zwanej rzeczywistości obiektywnej, jakie w społecznym odbiorze uchodzą często za synonim mądrości. 
      Sokrates twierdził ponadto, że odpowiedzi na wszystkie rzeczywiście ważne pytania są ukryte w nas samych. Oczywiście nie jest to wiedza o charakterze sensu stricto refleksyjnym, lecz w większym stopniu intuicyjnym, co oznacza, że aby ją wydobyć i uświadomić sobie jej treść, musimy podjąć najpierw próbę zajrzenia w nasze własne wnętrze i przebadania go pod kątem tego, co się tam znajduje. 
      Efekty takiego wglądu mogą być jednak - i jest to bardzo ważny wniosek - zaskakujące zarówno dla nas samych, jak też dla naszego otoczenia. To, kim naprawdę jesteśmy w takim głębokim, właściwym sensie może bowiem niekiedy całkowicie odbiegać od pierwotnych, pozornie oczywistych wyobrażeń o sobie samych, z jakimi rozpoczynamy ów proces, jednak ich odrzucenie stanowi - zdaje się mówić Sokrates - warunek sine qua non rzeczywistego samopoznania. 
      Także w tym znaczeniu metoda sokratejska jest bardzo bliska temu, co obecnie proponuje trening personalny. W tym przypadku ważne jest to, że proces samopoznania - a może nie tyle sam proces, co jego rezultaty - jest w pewnym sensie nieodwracalny. Ten, kto odkrywa jakiś nowy rodzaj prawdy o sobie, jakiego wcześniej nie był świadomy nie może już potem żyć tak, jakby nigdy jej nie poznał. 
      Nie jest to wiedza uniwersalna, nie podlega klasyfikacji, nie da się jej skategoryzować czy uporządkować w formie encyklopedii. Jednak bez niej nie da się tak na dobrą sprawę żyć w zgodzie ze sobą oraz swoim sumieniem i rzeczywiście rozumieć siebie. 

piątek, 12 lipca 2013

Czy mądry to ten, kto zna odpowiedzi czy ten, kto potrafi zadawać pytania?

      O tym, że Sokrates był kimś w rodzaju coacha najlepiej świadczy jego słynna metoda dialektyczna, czyli, mówiąc najogólniej, sposób dowodzenia swoich racji w rozmowach. Jest tak dlatego, ponieważ wbrew temu, czego można by oczekiwać od mędrca nie daje ona wcale jednoznacznych odpowiedzi na zadane pytania, nie podsuwa recept na to, jak żyć i nie zostawia adwersarza z pozytywnymi wskazówkami co do tego, jakich konkretnie wyborów powinien dokonać czy na przykład jakie środki ma zastosować, aby nabyć mądrość, do której aspiruje.
      Skoro jednak pytania pozostają otwarte i tak naprawdę bez żadnej pewnej odpowiedzi, czego właściwie można się było nauczyć od Sokratesa i na czym w takim razie miałaby polegać wiedza? On sam pozostawił w tej sprawie względnie jasny przekaz, kiedy powołując się na słowa wyroczni w Delfach, która orzekła, iż jest najmądrzejszym z ludzi głosił, iż jest tak dlatego, ponieważ w przeciwieństwie do sofistów i wielu innych ateńskich obywateli, którym się wydaje, że wiedzą, czym jest dobro, sprawiedliwość czy prawda on jeden zdaje sobie sprawę ze swojej ignorancji w tych wszystkich kluczowych dla człowieka kwestiach. Słowem, prawdziwa wiedza polega właśnie na świadomości ogromu własnej niewiedzy, na zdaniu sobie sprawy z tego, jak bardzo ograniczone i niepewne jest wszystko to, co ogół uważa za pewne i oczywiste.
      Ten szczególny rodzaj wątpienia w odniesieniu do rzekomych jedynie pewników i rzeczy, które - jak dowodzą filozofowie - być może przedwcześnie zostały uznane za niekwestionowalne i rozumiejące się same przez się jest zresztą warunkiem sine qua non postawy filozoficznej, jaka w końcu narodziła się ze zdziwienia tym, co pozornie oczywiste. Wiele lat później, w wieku XVIII naszej ery, krytycy metafizycznego dogmatyzmu - tacy jak na przykład Dawid Hume - będą ponownie sięgać do owych sokratejskich oraz sceptyckich argumentów, dowodząc na przykład, że w bardzo wielu przypadkach sądzimy, że coś wiemy, podczas gdy tak naprawdę nie tyle to wiemy, ile raczej uznajemy za pewne z powodów czysto pragmatycznych, to znaczy dlatego, że gdybyśmy we wszystko konsekwentnie wątpili, nie moglibyśmy podjąć nawet najprostszej decyzji. Jednak gdybyśmy czysto racjonalnie i całkowicie na chłodno przemyśleli sobie owe pewniki - takie jak na przykład to, że jutro rano znowu będzie dzień - mogłoby się okazać, że nie są to w ogóle żadne pewniki, nie mamy na nie żadnego dowodu, a tym samym - żadnego dobrego powodu, aby w nie wierzyć.
      Tak więc, jakkolwiek jakiś elementarny rodzaj pewności czy wiary w to, że rzeczy są właśnie takie, za jakie je bierzemy jest nam - przynajmniej na poziomie emocjonalno-instynktownym - niezbędny do tego, aby normalnie funkcjonować, kiedy zaczynamy się w sensie czysto refleksyjnym zastanawiać nad charakterem i istotą naszej wiedzy, może się okazać, że tutaj - paradoksalnie - faktycznie jedynym sensownym i uzasadnionym wnioskiem jest właśnie sceptycyzm. I, jak dowodzi chociażby postęp naukowy, intuicje Sokratesa w tej sprawie są jak najbardziej słuszne - bo im więcej wiemy i im więcej tajemnic wszechświata udaje nam się zgłębić i przeniknąć, tym bardziej jasno i z tym większą oczywistością uświadamiamy sobie, jak olbrzymi jest obszar tego, czego nie wiemy i czego być może nigdy się nie dowiemy.
      Sokrates jako ten, kto stawia pytania, ale jednocześnie nie daje okrągłych, jednoznacznych, zamkniętych odpowiedzi jest z tego punktu widzenia filozofem par excellence, bo prawdziwa mądrość pojawia się właśnie tam, gdzie zaczynamy dostrzegać ograniczenia naszej wiedzy. Jednak ta świadomość naszych własnych granic nie ogranicza nas, ale czyni wolnymi i daje nam swobodę, której nie będziemy nigdy mieć tam, gdzie te ograniczenia opacznie będziemy brać za prawdę na temat rzeczywistości lub samych siebie. To chyba najważniejsza konkluzja, jaką swoim uczniom przekazuje Sokrates jako coach.