W kilku poprzednich wpisach zajmowałam się zagadnieniem tak zwanego błędu naturalistycznego, czyli, mówiąc w pewnym uproszczeniu, rozumowania polegającego na tym, że - świadomie lub podświadomie - mieszamy to, co faktycznie ma miejsce z tym, co w danej sytuacji byłoby słuszne, właściwe, zgodne z moralną czy etyczną normą, czego efektem jest dobrowolne zawężenie i zamknięcie własnego horyzontu myślowego i tkwienie w - jakże często najzupełniej fałszywym - przekonaniu, że świat, który znamy i który sobie jakoś uporządkowaliśmy czy określiliśmy jest jedyną w ogóle dostępną rzeczywistością, dla której po prostu nie ma alternatywy. Błąd ten, podobnie jak pozostałe wcześniej opisane wynika najczęściej z lenistwa myślowego - większości z nas nie chce się bowiem zastanawiać nad prawdziwym charakterem czy przyczynami tego, co nas otacza. Zdecydowanie wygodniej jest wierzyć, że świat po prostu widocznie musi być taki jaki jest, już chociażby z tego powodu, iż konkluzja przeciwna wymuszałaby na nas konieczność podjęcia jakichś działań mających na celu odrzucenie owego niesprawiedliwego czy w jakikolwiek inny sposób niepożądanego status quo, a to pociągałoby za sobą zbyt daleko idący wysiłek, niepewność i budzące obawy zmiany, na jakie - przyzwyczajeni do tego, co już znamy - zwyczajnie nie chcemy się zgodzić.
Dzisiaj chciałabym zająć się innym, niemniej popularnym błędem, który za Heglem pozwolę sobie określić jako "nadużywanie analogii i myślenia poprzez analogie". To bardzo często spotykany, a jednocześnie z logicznego punktu widzenia wyjątkowo perfidny i podstępny przeciwnik, tym bardziej niebezpieczny, że może się z pozoru wydawać zupełnie niewinny, a nawet bardzo pomocny w eksplikacji tego, co chcemy przekazać adresatowi naszej wypowiedzi, a co inaczej byłoby nam na przykład bardzo trudno w zrozumiały sposób wyrazić.
Zresztą o tyle, o ile analogię stosujemy w rozsądnych granicach, jako zwykłe porównanie - to znaczy mamy świadomość tego, że dwa zjawiska, które porównujemy mimo wszelkich podobieństw, jakie możemy między nimi wskazać pozostają dwoma różnymi, odrębnymi bytami - chwyt ten faktycznie bywa bardzo przydatny w eksplikacji własnego stanowiska i całkowicie logicznie nieszkodliwy. Problem zaczyna się wtedy, kiedy - jak to szalenie często ma miejsce w tak zwanej debacie publicznej - zaczynamy ją traktować nie jako rodzaj przenośni, ale jako dosłowne określenie czy opis tej drugiej, porównywanej sprawy, zdarzenia czy osoby. Takie rozumowanie nie tylko w ogóle nie przybliża nas do wyjaśnienia rzeczywistości, w jakiej żyjemy, ale jako zwykłe nadużycie oraz czysta, pozbawiona treści i odniesienia do realiów retoryka prowadzi do najdalej idących uproszczeń, nadinterpretacji i wypaczenia prawdy o faktach, o jakich mówimy.
Jakkolwiek bowiem rozmaite byty, zjawiska czy osoby mogą mieć - i faktycznie bardzo często mają - wiele cech wspólnych, decydujących o tym, iż są do siebie podobne, mogą również mieć - o czym zdeklarowani apologeci analogii nie zawsze chcą pamiętać - co najmniej równie wiele cech, jakie mogą je odróżniać od siebie i jakie decydują o tym, że są to właśnie dwa odrębne byty, a nie jedna i ta sama rzecz. To ten swoisty indywidualizm stanowi o tym, że świat jest zróżnicowany i poznawczo interesujący, a nie nudny, monotonny i do bólu przewidywalny. Dokonując porównań i doszukując się wyłącznie tego, co łączy ze sobą jakieś zdarzenia, ludzi czy sytuacje warto pamiętać o tym drugim, różnicującym je aspekcie, tak aby ostatecznie nie okazało się, że suma różnic zdecydowanie przekracza sumę podobieństw i że porównujemy ze sobą sprawy, które mają się do siebie prawie tak, jak przysłowiowy piernik do wiatraka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz