Dzisiaj chciałabym rozważyć popularne w niektórych kręgach zagadnienie tzw. logiki wielowartościowej. Wbrew pozorom problem ten ma bowiem również, moim zdaniem, spory związek z błędami myślowymi i naszą zdolnością do poprawnego wnioskowania oraz takiego opisu rzeczywistości, jaki zwłaszcza w dalszej perspektywie nie będzie prowadził do niekoherencji, sprzeczności i paradoksów wykluczających możliwość rozumienia tejże, jak też siebie w świecie.
Najogólniej mówiąc, zwolennicy wspomnianego wyżej poglądu (zaliczał się do nich między innymi polski filozof i logik ze szkoły lwowsko-warszawskiej, Jan Łukasiewicz) kwestionują alternatywny charakter prawa wyłączonego środka i twierdzą, że oprócz prawdy i fałszu można wyróżnić także inne wartości logiczne, takie jak możliwość. Jeśli na przykład wygłaszam sąd typu "20 października 2016 roku będzie padał deszcz", to zdanie takie - z tego powodu, iż odnosi się do nieznanej nam aktualnie przyszłości - nie jest weryfikowalne empirycznie, nie możemy zatem powiedzieć, iż jest prawdziwe albo fałszywe. Jest ono właśnie możliwe (bo możliwe, że za rok o tej samej porze faktycznie będzie padało), z czego Łukasiewicz wyciągał wniosek iż jego wartość logiczna wynosi 1/2 (dla przypomnienia: wartość logiczna zdania fałszywego wynosi 0, zaś zdania prawdziwego 1).
Inaczej mówiąc, jest to po prostu półprawda, to znaczy taki stan rzeczy, jaki - jak chcą rzecznicy tego sposobu myślenia - może stać się prawdą w sprzyjających okolicznościach. Pytanie, co z takim fantem począć i czy takie kukułcze jajeczko wnosi faktycznie coś istotnego do podziału poczynionego ongiś przez Arystotelesa et alii i jest nam aby na pewno potrzebne do tego, aby trafnie rozumować?
Z tego, że coś jest możliwe i że może w przyszłości stać się prawdą nie wynika wcale, że w jakimkolwiek sensie tego słowa i w jakimkolwiek stopniu jest nią obecnie. Logicznie rzecz biorąc takie zdanie - opisujące ogólną możliwość czegoś tam - jest w tym samym stopniu prawdziwe, co fałszywe, a więc można powiedzieć, że jako półprawda-półfałsz, a więc byt wewnętrznie sprzeczny samo się poniekąd znosi i do niczego faktycznie istniejącego się nie odnosi. Gdyby jakiś logik chciał być w tym momencie konsekwentny, powinien raczej założyć, że taki sąd, który zakłada coś w rodzaju koniunkcji prawdy i fałszu jest po prostu fałszywy, bo, jak powszechnie wiadomo, prawda plus fałsz daje zawsze tylko fałsz, a nigdy prawdę jako efekt.
Pozwolę sobie tutaj na refleksję, że to zagadnienie posiada także wydźwięk, jeśli wolno tak powiedzieć, etyczny. Jak mawiała Ayn Rand, w każdej ugodzie między dobrem i złem jedynie zło może zyskać. Wchodząc w kompromisy, które rozmywają różnicę między prawdą i fałszem nie tylko popadamy w dziwaczną logiczną schizofrenię, ale zawieramy tak naprawdę swoisty pakt ze złem. Żądając od kogoś, aby myślał w takich półprawdziwych, półkłamliwych kategoriach narażamy siebie i innych na prawdziwe rozdwojenie osobowości (które wcale niekoniecznie musi okazać się dezintegracją pozytywną), a ponadto wyrządzamy tej osobie moralną krzywdę zbliżoną do tej, jaka jest udziałem kogoś, komu daje się sprzeczne wewnętrznie polecenia i od kogo żąda się sprzecznych wewnętrznie rzeczy.
To być może mało spektakularne i rozczaruje miłośników ezoterycznych wtajemniczeń i poszukiwaczy logicznych spisków, ale różnica między prawdą a fałszem ma charakter alternatywny, zerojedynkowy. Nie ma półprawd, ćwierćprawd, jednych dwudziestych prawdy i fałszów w jednej setnej - jest tylko cała prawda albo całe kłamstwo i tyle. Coś, co było prawdą, obecnie może, ale nie musi nią być, coś, co było kłamstwem jest obecnie prawdą albo kłamstwem, ale nie prawdą w jednej drugiej. Coś albo jest, albo tego nie ma - jeśli pomimo tego, że czegoś nie ma coś jest to znaczy, że jest to po prostu jakaś inna rzecz, inna sprawa, inny byt. Zaś to, co możliwe będzie prawdą w przyszłości, jeśli dojdzie do skutku i zaistnieje. Tylko tyle i aż tyle - uwierzcie jednak, że aby zrozumieć i opisać rzeczywistość, naprawdę nic więcej nie potrzeba.
Coaching z Sokratesem
poniedziałek, 19 października 2015
środa, 10 czerwca 2015
Po co dyskutujemy i prowadzimy spory?
Dzisiaj, po przerwie, chciałabym zastanowić się nad banalnym z pozoru pytaniem, po co właściwie dyskutujemy.
Jak się wydaje, odpowiedź na nie jest oczywista - większość z nas powie zapewne w tym momencie, że w dyskusji chodzi nam o przedstawienie i udowodnienie własnej racji. Jest to, przynajmniej częściowo, prawda, ponieważ faktycznie w sporach i we wszelkiego rodzaju dysputach chodzi również o to - po prostu o wygraną, o uzyskanie przewagi nad adwersarzem, użycie lepszych argumentów, przekonanie go za ich pomocą, że się myli co do przedmiotu rozmowy etc.
Wielu dyskutujących poprzestaje na tym właśnie etapie - wystarcza im to, że wygrywają i z chwilą kiedy tak się staje uważają, że cel został osiągnięty i spór tym samym wygasa. Jak dowodzi jednak choćby tylko pobieżna lektura "Erystyki" Schopenhauera, taka postawa w rzeczywistości ma niewiele wspólnego z podejściem naprawdę filozoficznym do tego, o czym rozmawiamy.
W dyskusji - a w każdym razie w dialogu prowadzonym przez filozofów - chodzi bowiem także o słuszność, czyli, inaczej mówiąc, o ustalenie, kto faktycznie ma rację, jaka jest obiektywna prawda na dany temat. Spór, w którym dyskutujący nie dążą do jej ustalenia i nie argumentują ze szczerą intencją jej znalezienia lub możliwie największego przybliżenia się do niej nie ma większej wartości poznawczej, sprowadza się de facto do czystej erystyki, a filozoficznie rzecz biorąc ma charakter wyłącznie formalny i metafilozoficzny. Słowem, jest to co najwyżej rodzaj słownej gry, w której, tak jak na przykład w tzw. debacie z odwróceniem tez adwersarze mogą ćwiczyć swoją zdolność polemizowania i znajdowania trafnych argumentów.
Inaczej mówiąc, w każdej rzetelnej dyskusji, w nauce, w komunikacji osób w społeczeństwie, obywateli w państwie chodzi zasadniczo i przede wszystkim właśnie o prawdę i o związek tego, o czym mówimy z rzeczywistością. Pisałam już o tym kiedyś w niniejszym blogu, w nieco innym kontekście: http://www.coachingzsokratesem.blogspot.com/2013/11/bedy-w-rozumowaniu-o-wartosci-prawdy-w.html
Temat jest jednak ważny, dlatego postanowiłam poruszyć go raz jeszcze.
Ludzie są w stanie porozumieć się dopiero wtedy, kiedy zaczynają dostrzegać wspomnianą wyżej zależność komunikacji i obiektywnego świata, do którego odnosi się język i wypowiedź, kiedy w dialogu nie dążą do tego, aby narzucić swoje zdanie innym, wymusić na nich autorytet za wszelką cenę czy w dowolny inny sposób ich zdominować, lecz racjonalnie argumentują na rzecz poglądu, który po prostu uważają za prawdziwy. Jest to bardzo ważna rzecz, którą często tracą z oczu zacietrzewieni uczestnicy sporów, chociażby takich, z jakimi mamy do czynienia w mediach, a bez jakiej nie osiągnie się żadnego porozumienia w żadnej ważnej sprawie.
Jak mawiają Anglicy, honesty is the best policy, uczciwość jest najlepszą polityką - kiedy zatem przystępujesz do sporu, nie zakładaj masek, pozostań sobą. To właśnie ta strategia - wierność sobie, swoim poglądom i prawdzie - czyni nas wiarygodnymi i przekonującymi dla innych i na dłuższą metę opłaca się zawsze najbardziej.
Jak się wydaje, odpowiedź na nie jest oczywista - większość z nas powie zapewne w tym momencie, że w dyskusji chodzi nam o przedstawienie i udowodnienie własnej racji. Jest to, przynajmniej częściowo, prawda, ponieważ faktycznie w sporach i we wszelkiego rodzaju dysputach chodzi również o to - po prostu o wygraną, o uzyskanie przewagi nad adwersarzem, użycie lepszych argumentów, przekonanie go za ich pomocą, że się myli co do przedmiotu rozmowy etc.
Wielu dyskutujących poprzestaje na tym właśnie etapie - wystarcza im to, że wygrywają i z chwilą kiedy tak się staje uważają, że cel został osiągnięty i spór tym samym wygasa. Jak dowodzi jednak choćby tylko pobieżna lektura "Erystyki" Schopenhauera, taka postawa w rzeczywistości ma niewiele wspólnego z podejściem naprawdę filozoficznym do tego, o czym rozmawiamy.
W dyskusji - a w każdym razie w dialogu prowadzonym przez filozofów - chodzi bowiem także o słuszność, czyli, inaczej mówiąc, o ustalenie, kto faktycznie ma rację, jaka jest obiektywna prawda na dany temat. Spór, w którym dyskutujący nie dążą do jej ustalenia i nie argumentują ze szczerą intencją jej znalezienia lub możliwie największego przybliżenia się do niej nie ma większej wartości poznawczej, sprowadza się de facto do czystej erystyki, a filozoficznie rzecz biorąc ma charakter wyłącznie formalny i metafilozoficzny. Słowem, jest to co najwyżej rodzaj słownej gry, w której, tak jak na przykład w tzw. debacie z odwróceniem tez adwersarze mogą ćwiczyć swoją zdolność polemizowania i znajdowania trafnych argumentów.
Inaczej mówiąc, w każdej rzetelnej dyskusji, w nauce, w komunikacji osób w społeczeństwie, obywateli w państwie chodzi zasadniczo i przede wszystkim właśnie o prawdę i o związek tego, o czym mówimy z rzeczywistością. Pisałam już o tym kiedyś w niniejszym blogu, w nieco innym kontekście: http://www.coachingzsokratesem.blogspot.com/2013/11/bedy-w-rozumowaniu-o-wartosci-prawdy-w.html
Temat jest jednak ważny, dlatego postanowiłam poruszyć go raz jeszcze.
Ludzie są w stanie porozumieć się dopiero wtedy, kiedy zaczynają dostrzegać wspomnianą wyżej zależność komunikacji i obiektywnego świata, do którego odnosi się język i wypowiedź, kiedy w dialogu nie dążą do tego, aby narzucić swoje zdanie innym, wymusić na nich autorytet za wszelką cenę czy w dowolny inny sposób ich zdominować, lecz racjonalnie argumentują na rzecz poglądu, który po prostu uważają za prawdziwy. Jest to bardzo ważna rzecz, którą często tracą z oczu zacietrzewieni uczestnicy sporów, chociażby takich, z jakimi mamy do czynienia w mediach, a bez jakiej nie osiągnie się żadnego porozumienia w żadnej ważnej sprawie.
Jak mawiają Anglicy, honesty is the best policy, uczciwość jest najlepszą polityką - kiedy zatem przystępujesz do sporu, nie zakładaj masek, pozostań sobą. To właśnie ta strategia - wierność sobie, swoim poglądom i prawdzie - czyni nas wiarygodnymi i przekonującymi dla innych i na dłuższą metę opłaca się zawsze najbardziej.
wtorek, 27 stycznia 2015
O myśleniu całościami znaczeniowymi i narracyjnymi
Dzisiaj, po przerwie, chciałabym wrócić do obiecanego wątku poświęconego myśleniu całościami znaczeniowymi i narracyjnymi. Jest to taki rodzaj błędu, który popełniamy znacznie częściej niż nam się wydaje, a co najważniejsze robimy to zazwyczaj mimowolnie, to znaczy nie zdając sobie niekiedy w ogóle sprawy z tego, że nasze rozumowanie dotyczące jakiejś sprawy jest nie do końca logiczne i może nie mieć wiele wspólnego z rzeczywistością, do jakiej z założenia ma się odnosić.
Ten typ błędu jest trochę podobny do posługiwania się rozmaitymi stereotypami i uproszczeniami, z tą różnicą, iż tutaj mamy do czynienia z uproszczeniem szczególnego typu, to znaczy takim, jaki określone fakty albo dane, które ma wyjaśnić włącza od razu w jakąś większą znaczeniową całość, nieraz bardzo dalece wykraczającą poza nie - w jakąś opowieść, narrację, gotowy egzystencjalny scenariusz etc.
Weźmy chociażby następujący przykład - pozwólcie, że będzie on trochę feministyczny. Powiedzmy, że mówimy o młodej i ładnej kobiecie - popularny stereotyp wielu ludziom (nie twierdzę wcale, że wszystkim, są tacy, którzy tak nie pomyślą) każe od razu podświadomie zakładać, że skoro jest młoda i ładna, jest też pewnie głupia - jest to zapewne tak zwana pusta lala, która myśli tylko o ciuchach i kosmetykach i generalnie ma pstro w głowie. Istnieją też uprzedzenia pozytywne, które funkcjonują na zasadzie tzw. efektu aureoli - w zależności od swoich własnych doświadczeń, preferencji oraz usposobienia ktoś może zakładać, że kobieta ta jest równie dobra co piękna, niezdolna do przemocy i w ogóle jest aniołem, a nie człowiekiem etc.
Stereotyp ogranicza się po prostu do ogólnikowego stwierdzenia typu "piękna-głupia" albo "piękna-a więc dobra" i tyle. Jest to uproszczenie myślowe, bo rzeczywista, konkretna osoba, o której coś takiego orzekamy może być zupełnie inna i dużo bardziej skomplikowana niż głoszą takie powierzchowne, często krzywdzące hasła (może, dajmy na to, lubić kosmetyki i ładne ubrania, ale jednocześnie być dobra i wyrozumiała albo być dobra, ale jednocześnie mieć skłonność do zachowań gwałtownych czy stanowczych, sprzecznych z popularnym wyobrażeniem o kobietach jako czysto pasywnych ofiarach męskiej agresji etc.) - niemniej ma ono charakter, jeśli wolno tak powiedzieć, cząstkowy, ogranicza się do jakiegoś jednego epitetu, cechy i na tym poprzestaje.
Myślenie całościami znaczeniowymi polega na czymś nieco innym. Ktoś, kto posługuje się nim umieszcza od razu osoby czy sprawy, o jakich mówi w bardzo szerokim i niekiedy bardzo odległym od nich kontekście, rozumiejąc i interpretując ich sens przez pryzmat całej masy założeń zaczerpniętych nie z empirii i z tego, co faktycznie wie o owych rzeczach, lecz na przykład z podzielanego przez członków grupy, do jakiej należy światopoglądu albo systemu wartości.
Inaczej mówiąc, dla kogoś takiego te osoby albo rzeczy nie są odrębnymi bytami, lecz funkcjonują zawsze jako element jakiejś większej, rozleglejszej całości. Zgodnie z tą logiką mówienie o kobiecie i zrozumienie tego, co ona robi czy głosi nie ma wartości autonomicznej i nie jest właściwie możliwe bez odniesienia do jakiegoś mężczyzny, który - jak się zakłada - na pewno musi być w jej życiu. Tak samo jest w innych przypadkach - różne fakty, jakie logicznie rzecz biorąc wcale niekoniecznie mają ze sobą coś wspólnego, myślenie takie na siłę kojarzy ze sobą, każąc postrzegać je jako wynikające z siebie elementy jednej opowieści, idee, czyny albo wypowiedzi włącza od razu do różnych będących aktualnie w obiegu narracji, nie starając się nawet zrozumieć, co tak naprawdę ich autor lub autorka chcieli przekazać etc.
Taki typ racjonalizacji zjawisk jest nie tylko podejrzany logicznie. Stosowany na szerszą skalę prowadzi też do rażących nieraz uproszczeń i sprawia, że przestajemy rozumieć w ogóle świat, jaki nas otacza, tworząc sobie pseudorzeczywistość nadbudowaną nad tym, co faktycznie ma miejsce, a w dalszej perspektywie nie jesteśmy zdolni do tego, aby radzić sobie z realnymi problemami, jakie są jego częścią. Dlatego właśnie - choć to trudne, bo wszyscy lubimy piękne historie, w których wszystko pasuje do siebie jak w układance, zwłaszcza jeśli w dodatku mają happy end - niekiedy bezpieczniej jest po sokratejsku założyć, że niewiele na jakiś temat wiemy, niż brnąć w kuszące, lecz zmitologizowane wyobrażenia o różnych sprawach, które z prawdą mogą mieć tyle wspólnego, co i nic. Wymaga to może większej dozy krytycyzmu i pewnej samodyscypliny myślowej, lecz na dłuższą metę jest to jedyna strategia, która pozwoli nam właściwie rozumieć rzeczywistość i to, co faktycznie się w niej dzieje.
Ten typ błędu jest trochę podobny do posługiwania się rozmaitymi stereotypami i uproszczeniami, z tą różnicą, iż tutaj mamy do czynienia z uproszczeniem szczególnego typu, to znaczy takim, jaki określone fakty albo dane, które ma wyjaśnić włącza od razu w jakąś większą znaczeniową całość, nieraz bardzo dalece wykraczającą poza nie - w jakąś opowieść, narrację, gotowy egzystencjalny scenariusz etc.
Weźmy chociażby następujący przykład - pozwólcie, że będzie on trochę feministyczny. Powiedzmy, że mówimy o młodej i ładnej kobiecie - popularny stereotyp wielu ludziom (nie twierdzę wcale, że wszystkim, są tacy, którzy tak nie pomyślą) każe od razu podświadomie zakładać, że skoro jest młoda i ładna, jest też pewnie głupia - jest to zapewne tak zwana pusta lala, która myśli tylko o ciuchach i kosmetykach i generalnie ma pstro w głowie. Istnieją też uprzedzenia pozytywne, które funkcjonują na zasadzie tzw. efektu aureoli - w zależności od swoich własnych doświadczeń, preferencji oraz usposobienia ktoś może zakładać, że kobieta ta jest równie dobra co piękna, niezdolna do przemocy i w ogóle jest aniołem, a nie człowiekiem etc.
Stereotyp ogranicza się po prostu do ogólnikowego stwierdzenia typu "piękna-głupia" albo "piękna-a więc dobra" i tyle. Jest to uproszczenie myślowe, bo rzeczywista, konkretna osoba, o której coś takiego orzekamy może być zupełnie inna i dużo bardziej skomplikowana niż głoszą takie powierzchowne, często krzywdzące hasła (może, dajmy na to, lubić kosmetyki i ładne ubrania, ale jednocześnie być dobra i wyrozumiała albo być dobra, ale jednocześnie mieć skłonność do zachowań gwałtownych czy stanowczych, sprzecznych z popularnym wyobrażeniem o kobietach jako czysto pasywnych ofiarach męskiej agresji etc.) - niemniej ma ono charakter, jeśli wolno tak powiedzieć, cząstkowy, ogranicza się do jakiegoś jednego epitetu, cechy i na tym poprzestaje.
Myślenie całościami znaczeniowymi polega na czymś nieco innym. Ktoś, kto posługuje się nim umieszcza od razu osoby czy sprawy, o jakich mówi w bardzo szerokim i niekiedy bardzo odległym od nich kontekście, rozumiejąc i interpretując ich sens przez pryzmat całej masy założeń zaczerpniętych nie z empirii i z tego, co faktycznie wie o owych rzeczach, lecz na przykład z podzielanego przez członków grupy, do jakiej należy światopoglądu albo systemu wartości.
Inaczej mówiąc, dla kogoś takiego te osoby albo rzeczy nie są odrębnymi bytami, lecz funkcjonują zawsze jako element jakiejś większej, rozleglejszej całości. Zgodnie z tą logiką mówienie o kobiecie i zrozumienie tego, co ona robi czy głosi nie ma wartości autonomicznej i nie jest właściwie możliwe bez odniesienia do jakiegoś mężczyzny, który - jak się zakłada - na pewno musi być w jej życiu. Tak samo jest w innych przypadkach - różne fakty, jakie logicznie rzecz biorąc wcale niekoniecznie mają ze sobą coś wspólnego, myślenie takie na siłę kojarzy ze sobą, każąc postrzegać je jako wynikające z siebie elementy jednej opowieści, idee, czyny albo wypowiedzi włącza od razu do różnych będących aktualnie w obiegu narracji, nie starając się nawet zrozumieć, co tak naprawdę ich autor lub autorka chcieli przekazać etc.
Taki typ racjonalizacji zjawisk jest nie tylko podejrzany logicznie. Stosowany na szerszą skalę prowadzi też do rażących nieraz uproszczeń i sprawia, że przestajemy rozumieć w ogóle świat, jaki nas otacza, tworząc sobie pseudorzeczywistość nadbudowaną nad tym, co faktycznie ma miejsce, a w dalszej perspektywie nie jesteśmy zdolni do tego, aby radzić sobie z realnymi problemami, jakie są jego częścią. Dlatego właśnie - choć to trudne, bo wszyscy lubimy piękne historie, w których wszystko pasuje do siebie jak w układance, zwłaszcza jeśli w dodatku mają happy end - niekiedy bezpieczniej jest po sokratejsku założyć, że niewiele na jakiś temat wiemy, niż brnąć w kuszące, lecz zmitologizowane wyobrażenia o różnych sprawach, które z prawdą mogą mieć tyle wspólnego, co i nic. Wymaga to może większej dozy krytycyzmu i pewnej samodyscypliny myślowej, lecz na dłuższą metę jest to jedyna strategia, która pozwoli nam właściwie rozumieć rzeczywistość i to, co faktycznie się w niej dzieje.
Subskrybuj:
Posty (Atom)